Przeczyta mi pan książkę z komórki?





Lubię audiobooki. Podoba mi się idea zapoznawania z książką w momencie, kiedy nie mogę fizycznie wyciągnąć tomu lub czytnika. Szalenie fascynuje mnie fakt, że mogę przeczytać książkę zmywając naczynia - nagle ta czynność, tak znienawidzona, zyskuje nieco na urodzie (ale bez przesady!). W 2017 roku przesłuchałam chyba ze 30 audiobooków - słuchałam w drodze do pracy, biegając, sprzątając, w pracy podczas mniej wymagających zadań... Zawsze wtedy, gdy wiedziałam, że mogę wykorzystać część mózgu do odbioru treści. I tak oto audiobooki stanowią nieodłączną część mojego doświadczenia czytelniczego. I chyba nie muszę mówić, że nie zawsze tak było?

Nie przypominam sobie, żebym była wielką przeciwniczką takiej formy, ale zdecydowanie nie widziałam dla niej miejsca w swoim życiu. Co się zmieniło? Muszę przyznać, że to był pewien proces, trwający kilka lat.

Pierwszym etapem była nowa praca, do której musiałam dojechać, a  autobus nie dawał opcji na miejsce siedzące ani odpowiednio wygodne miejsce stojące by wyciągnąć chociażby czytnik. Ponadto z autobusu do biura był kawałek do przejścia i to też był potencjalnie stracony czas. Żeby nie było zbyt łatwo, z początku słuchałam lekcji języka japońskiego - kwadrans tu, kwadrans tam i człowiek ma kolejne słówka opanowane, no po prostu bosko. Tylko czasem było zbyt wcześnie lub byłam zbyt nieprzytomna na słuchanie lekcji, a skupienie niezbędne jest nieco wyższe niż minimalne. I w jakiś sposób wymyśliłam, że mogę posłuchać audiobooka. Tzn. najpierw audiobook wymyślił, że może dać się przesłuchać. Konkretnie "Rewolucja.exe" Jacka Dukaja, dostępna za darmo do odsłuchania w owym czasie. Zgarnęłam telefon, pliczek na nim, poszłam na spacer i wczuwałam się w tekst. Odkryłam, że to wcale nie jest najgorszy sposób na zapoznawanie się z treścią, szczególnie gdy odkryłam magiczny guzik przyspieszania. W zasadzie znałam go wcześniej, ale wtedy po raz pierwszy użyłam z premedytacją do audiobooka. I to było odkrycie - lektor nie jest zbyt wolny w stosunku do mojego odbioru, móżdżek nie odpływa z nudów, wszystko na miejscu i samo się czyta a ja tymczasem spalam kalorie na mrozie (był styczeń).

Niedługo potem zaczęłam wdrażać swoje odkrycia w życie - przesłuchałam kilka lżejszych pozycji. A potem nastąpiło odkrycie "Korony śniegu i krwi" - słuchowisko z efektami dźwiękowymi i całym stadem lektorów. Muszę przyznać, że rozmach produkcji bardzo mi się spodobał i wcale nie przestraszyłam się, że całość trwała 30 godzin. Zaczęłam więcej spacerować.

I tak to trwało, kolejne pozycje "wykańczałam" w powolnym dość tempie, ale skutecznie. Po zmianie miasta dojazdy troszkę się wydłużyły a ja, korzystając z nowo nabytych praw supervisora w zespole coraz częściej odcinałam się słuchawkami od nadmiaru pytań - i w ten sposób skończyłam chociażby "Wojnę i pokój". I pewnie dalej by mi to szło w tempie jednej pozycji na miesiąc do trzech, gdyby nie decyzja "gruba się robisz, zrób coś z tym". Sęk w tym, że zrobienie czegoś wymagało poświęcenia czasu czytelniczego i nie do końca byłam na to gotowa. I oczywiście genialny pomysł sam wpadł do głowy: "jak biegasz to możesz słuchać".

I tak się stało. Pozostała kwestia istotna - skąd wziąć odpowiednią ilość audiobooków? Jak potrzebujesz jednego na dwa miesiące to problemu nie ma, można wydać te parę złotych. Ale przy moim planie treningów wymagania szły raczej w rząd 2-4 na miesiąc, a to już spory wydatek. Moje szczęście, że zainteresowana różnymi nowinkami z pogranicza literatury i technologii dotarłam do serwisu Storytel. Proste zasady - płacisz 3 dychy miesięcznie i słuchasz ile chcesz. Taki streaming audiobooków. Dla kogoś, kto ma ambitne plany (wiecie, brzuszek nie może zanadto urosnąć), rozwiązanie idealne. I w ten oto sposób w zeszłym roku z ich pomocą przeszłam przez rzeczy lepsze (Amber) i gorsze (yyy... Wilk i Wilczyca, nie pytajcie), ale zdecydowanie były to dobrze wydane pieniądze. W listopadzie anulowałam subskrypcję, ale nie dlatego, że mi podpadli. Wciągnęłam się w podcasty i teraz słucham archiwalnych odcinków, jeszcze jakieś 200 i będę na bieżąco. Wtedy zapewne wrócę do nich.

I na pewno nie zacznę od sprawdzenia Sagi o Ludziach Lodu, no gdzie tam... ;)

Komentarze

  1. U mnie też audiobooki od pewnego czasu stanowią znaczący odsetek "lektur". Sporo zmieniła jakość nagrań - można przyspieszać bez straty na jakości, a kiedyś robił się Kaczor Donald. Teraz główną przeszkodą jest co najwyżej marny lektor (nawet nie technicznie, ale np. na poziomie interpretacji), ale z tym też jest coraz lepiej.
    Inna sprawa, że Storyel jeszcze nie ma aż tak dużej bazy - bardzo wiele rzeczy już znam, a przypływ nowości jest nieco mniejszy niż moje potrzeby (a na angielskie nie jestem chyba gotowy). W efekcie więc zdarza mi się słuchać rzeczy, po które normalnie bym nie sięgnął.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tą jakością to akurat kwestia oprogramowania, które podczas zmian prędkości odtwarzania modyfikują dźwięk, żeby uniknąć właśnie tych dziwnych efektów - coś z falami dźwiękowymi.

      Co do bazy - niewątpliwie rośnie. Jak ktoś słucha powiedzmy trzech miesięcznie, to przypływ nowości powinien być dla niego optymalny. A sięganie po coś innego niż zwykle może przynieść ciekawe efekty,

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Maya roni łzy, kruki fruwają, a intryga gdzieś się toczy

Pierwsze słowo, nie ostatnie - Ałtorka w natarciu?

Ulubieńcy października