Kto nie chciałby szerzyć miłości i sprawiedliwości w imieniiu Księżyca?



Gdyby 20 lat temu ktoś mi powiedział, że ta bajka, na którą w wakacje budzę się codziennie o 7 rano, będzie wciąż dla mnie ważna jak będę dorosła, to bym chyba wyśmiała delikwenta. Dorośli nie oglądają kreskówek o dziewczynach zmieniających się w czarodziejki walczące ze złymi mocami dążącymi do opanowania lub zniszczenia świata. A jednak, minęły dwie dekady, a ja dalej lubię włączyć kilka odcinków i wejść do magicznego świata, gdzie przyjaźń i miłość pokonywały wszelkich wrogów.

To są właśnie moje geekowskie korzenie, pierwsza prawdziwa pasja popkulturalna ukierunkowana na konkretne dzieło. Do dziś pamiętam, jak rano w drodze do szkoły omawiałyśmy z koleżanką kolejny odcinek, z pasją wczuwając się w co bardziej emocjonujące momenty. A przecież "Czarodziejka z Księżyca" to dzieło już wiekowe, niewiele młodsze ode mnie - ma ponad 25 lat! Ale jakim fenomenem się stała, nie tylko w swojej rodzimej Japonii (bibzilion adaptacji musicalowych najlepszym przykładem), ale też na świecie. Anime sięgało szczytów popularności chyba w każdym kraju, gdzie zawitało. Można tworzyć długie analizy, dlaczego to tak wciągało, ale chyba każdy fan może powiedzieć to samo - tę serię po prostu się czuło. Z jednej strony pokazywała zwyczajne życie (hej, taka egzotyczna ta Japonia a dzieciaki też chodzą do szkoły!), z drugiej sceny akcji przynosiły dużą frajdę. Ciekawe, ilu japonistów wybrało swoje kariery właśnie przez zetknięcie się z tym anime? Mogę jedynie zgadywać. Ja na pewno w tej serii mogę upatrywać swojego zainteresowania Japonią, co zaowocowało nauką języka i późniejszym totalnym szałem na kino i seriale z Kraju Kwitnącej Wiśni. Wszystko ma swoją przyczynę.

Nie ma chyba wielkiego sensu opisywać fabuły - Wikipedia i strony fanowskie dostarczają wystarczających ilości informacji.  A uwierzcie, ja mogę godzinami opowiadać o poszczególnych kwestiach, tylko dajcie mi swobodnie mówić. To była ta jedna seria, która sprawiła, że szukałam wszelkich informacji o niej - wiecie jak fajnie było dorwać w ręce numer specjalny Kawaii poświęcony Sailorkom? Do dziś go mam, nawet jeśli większość informacji można bez problemu teraz znaleźć w internecie, ale jest to swego rodzaju artefakt.

200 odcinków w pięciu seriach plus 3 odcinki specjalne plus 3 filmy - tak, trochę czasu na zapoznanie się z całością trzeba było poświęcić. A teraz uwaga, uwaga - istnieje również serial aktorski! Tylko dla najbardziej oddanych fanów, ponieważ kostiumy i choreografia walk niczym się w zasadzie nie różni od tych znanych z super sentai - gatunku, z którego wywodzi się Power Rangers. Pretty Guardian Sailor Moon trzyma się z początku tej samej opowieści, jaką przedstawia manga czy pierwsza seria anime, z czasem jednak widać coraz większe różnice - na przykład dochodzą nowe wątki (nowa przeciwniczka udająca zwykłą uczennicę), Sailor Venus nie trzyma się z resztą drużyny i jest młodocianą gwiazdą pop, a Sailor Moon otrzymuje dodatkową formę, Princess Sailor Moon, która tak nawiasem mówiąc okazuje się niezłą suczą o żądzy zemsty i zniszczenia nie ustępującej wrogom. Serial skupia się mocno na eksplorowaniu nawiązań do poprzednich wcieleń bohaterów i powtarzalności przeznaczenia, stawiając bohaterów w pozycji beznadziejnej walki z nieuniknionym. A wszystko zrealizowane w formie "plastic is fantastic", och jak to źle wyglądało i tym lepiej się oglądało. To był mój pierwszy w życiu obejrzany japoński serial, ja dopiero miałam się przekonać czym tak naprawdę jest oglądanie dram, dlatego pewne sceny wywoływały coś na kształt szoku kulturowego. Uwierzcie mi, anime bardzo słabo pokazuje japońską kulturę, dopiero filmy i seriale z porządną ilością wątków obyczajowych dają obraz jak to naprawdę wygląda.

W ten sposób powiększywszy swoją dawkę sailorek o 51 odcinków live-action żyłam w dobrym nastroju aż gruchnęła wieść - robią remake! I chcą go zrobić nie jeden do jednego z oryginalnego anime, to ma być nowa adaptacja mangi. Obejrzałam pierwszą serię i wymiękłam. Przez te 20 lat od zakończenia oryginału animacja bardzo się zmieniła i ta obecna nie do końca mi estetycznie podeszła. Kwestia gustu. Gorzej, że pierwsza seria skończyła się w 12 i pół odcinka. Wiecie, ile trwała w oryginale? 46 odcinków. 46 odcinków na wprowadzenie 7 bohaterów plus wrogów, zapewnienie im czasu ekranowego, rozwoju, nawiązania do przyczyn obecnej sytuacji, kulminację i pewien rodzaj restartu. Wszystko, co stanowiło o sile serii wyleciało. Dlatego po pierwszej serii podziękowałam i stwierdziłam, że streszczenia nie potrzebuję.

Zdecydowanie mogę stwierdzić, że życie jest lepsze, kiedy można włączyć dowolny odcinek (najlepiej Starsy! Seiya!) i pośmiać się z komediowych scen, wzruszyć na tych łamiących serce, pokręcić głową podczas pełnych patosu przemów i pośpiewać do sountracku. Największe rozczarowanie w Japonii przeżyłam nie znalazłszy na karaoke "Moonlight Densetsu". Może następnym razem?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Maya roni łzy, kruki fruwają, a intryga gdzieś się toczy

Pierwsze słowo, nie ostatnie - Ałtorka w natarciu?

Ulubieńcy października