Szkoda życia na słabe książki czyli rzuć makulaturą o ścianę

Zawsze fascynowało mnie, dlaczego niektórzy z uporem maniaka "męczą się" nad książką. Ja rozumiem kiedy z jakiegoś powodu przeczytanie jej jest nam niezbędne w życiu (serdeczne pozdrowienia dla tych wszystkich lektur szkolnych z okresu pozytywizmu), ale kiedy czytamy dla siebie - czy każdą książkę należy kończyć?

Zdarza mi się nie kończyć książek. Najczęściej jestem wtedy w połowie i w mojej głowie rodzi się myśl "dotąd nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło, w sumie bohaterowie to są mi obojętni jak świadectwo maturalne kandydata do pracy, świat mnie ani ziębi ani grzeje, a kolejka do przeczytania taka długa...". Zazwyczaj w tym momencie orientuję się, że najlepiej będzie dla mnie, jeśli z lekturą się rozstaniemy a ja zacznę coś nowego, co ma szansę mnie zainteresować. Czytam głównie dla przyjemności i ubogacenia duszy, w moim odczuciu lektura rozrywkowa, która męczy to zaprzeczenie idei. Dlatego jeśli sięganie po książkę wywołuje we mnie negatywne emocje, to zwyczajnie odkładam ją i nie wracam.

Kiedy zazwyczaj porzucam książkę? Najczęściej w połowie, kiedy stwierdzam, że losy bohaterów są mi obojętne tak bardzo, że nie umiem w sobie wykrzesać tej odrobiny zainteresowania finałem. Kiedy czuję zawód kierunkiem, w jakim podąża fabuła. I nie, nie widzę opcji, żeby spektakularność finału miała mi wynagrodzić mękę przebijania się przez kolejne strony. To może być dobre dla opowiadania, które w 15 stron pokaże mi świat, zarysuje bohaterów i na koniec powali na kolana. Od powieści oczekuję pewnego poziomu zainteresowania mojej osoby od początku. Choćby obietnicą zwrotu akcji, oczekiwaniem na wydarzenie mające zmienić życie bohaterów, cokolwiek, co sprawi, że będę chciała dotrwać do końca. Jeśli w całej książce ma być dobra tylko końcówka - to może, drogi autorze, trzeba było zamknąć to w opowiadaniu? A, no tak, opowiadania nie sprzedają się tak dobrze.

Raz jeden porzuciłam książkę z powodu bardzo, ale to bardzo negatywnych emocji, jakie we mnie wywoływała. Po pierwsze - postacie płaskie i z papieru, w tym jedna będąca klonem innego bohatera z wcześniejszej twórczości autora. Po drugie - przefajnowanie nazewnictwa postaci z tła. Na stronie można było spotkać 5 imion niezapamiętywalnych, ale sprawiających wrażenie, że ty czytelniku powinieneś o tych postaciach pamiętać, chociaż tak naprawdę są użyte wyłącznie raz. Wiecie, jak z przyjaciółką pisałyśmy opowiadania, to zrobiłyśmy listę imion dla aniołów i demonów (ot, taki okres w życiu) i dałabym głowę, że autor odkopał swoją i teraz randomowo wstawia co mu się wylosowało. Szalenie to utrudniało odbiór, bo postaci mogłyby być opisane przez jakąkolwiek cechę charakterystyczną i dałoby to lepszy efekt niż wyrąbane w kosmos imiona. Po trzecie - autor miał rozwiązanie na każdy problem i był nim bohater z głównego cyklu, do którego ta książka była spin-offem. Serio, rzeczony delikwent pojawiał się znikąd i okazywał się lekiem na całe zło. Leniwe pisarstwo, jak mawia Deadpool.

Myślę, że znamienny jest fakt, że porzucenia dokonuję w połowie lektury - nie można mi zarzucić, że nie przebrnęłam przez ciężki czy leniwy początek, a ponadto jest to zazwyczaj już moment, gdy książka raczej nie szykuje się do gwałtownych zmian w tempie czy kierunku fabuły. To więcej niż w przypadku seriali, gdy po dwóch odcinkach dokonuję decyzji o kontynuacji lub rezygnacji z oglądania. I nie, nie mam wyrzutów sumienia. Moja lista do przeczytania jest długa, chociaż robię się strasznie wybredna momentami, szybciej dopisuję do niej pozycje niż skreślam. Szkoda mi czasu na złe książki. Szkoda też czuć się źle z powodu brnięcia przez coś, skoro mam czerpać przyjemność.

Dlatego mój postulat, żeby rzucać słabe książki w czasie czytania. Nie staną się lepsze, uwierzcie mi.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Maya roni łzy, kruki fruwają, a intryga gdzieś się toczy

Pierwsze słowo, nie ostatnie - Ałtorka w natarciu?

Ulubieńcy października